sobota, 22 września 2012

CHAPTER FIVE



About her...


Thirty Seconds To Mars - Hurricane

               
                    Życie. Życie nie jest bajką, ani jej w żadnym stopniu nie przypomina. Dla niektórych jest to normalne i już dawno się z tym pogodzili. Niektórzy starają się wierzyć, że miłość od pierwszego wejrzenia istnieje, że każdy będzie żył nigdy nie tracąc swojej dumy, nigdy się nie potknie i nigdy nie spotka okrucieństwa, o którego istnieniu nawet nie ma pojęcia. Niektórzy wierzą w karmę, niektórzy że kieruje nimi los i nie zrobią już nic żeby zmienić to, co zostało im zapisane w gwiazdach.
                    Jednak jest pewna część osób, która wątpi w swój żywot. Wątpi za każdym razem, gdy przydarzy się coś złego. Nie sprzeciwia się i jest świadoma, że niemal każde z uczuć ją kiedyś dopadnie. Mimo czystej świadomości nie jest na to przygotowana. Ona. Młoda dziewczyna starająca się żyć. Jak najlepiej potrafi, przezwyciężyć wszystko i opierać się złu jak silnemu wiatrowi. Zapiąć się tak, aby nie było jej zimno i iść dalej motywowana dojściem do celu. Lecz w jej płaszczu zdarzają się dziury, które czasem uda jej się zakryć, lecz w większości przypadków jest zbyt zziębnięta żeby ruszyć czym innym niż nogą, mróz spowalnia jej chód i wymaga wykazania się wytrwałością. Której nie posiada, odkąd straciła motywację. Rozgląda się na boki, szuka nowej, może nawet lepszej. Może nie wierzy że ją znajdzie, może po prostu jej limit się skończył. Jest zupełnie sama, w jej najbliższym otoczeniu nikogo nie ma. Gdy patrzy pod siebie, widzi pod grubą warstwą lodu kilka osób. Woda jest zimna, ale to im nie przeszkadza. Ona dobrze wie, że chcą się przebić do niej. Przebić przez grubą warstwę bólu, niepewności i wszystkich sprzecznych uczuć. Podpływają, wiedząc, że nigdy nie dadzą rady tego zrobić. W tej krainie wiecznego mrozu pozostanie tak na zawsze.
                    W jej życiu pojawiają się słoneczne dni. Gdy w jednym momencie dwie osoby z obu stron uderzają w taflę lodu, pojawiają się zmarszczki na przejrzystej nawierzchni, a na ustach tych osób pojawia się uśmiech. Praca ta jest żmudna, trzeba to robić cały czas. Lecz wystarczy, że nadejdzie gorszy, mroźniejszy dzień. Gdy tylko zajdzie słońce. Wszystko przybiera szary odcień, ona, stojąca na lodzie podnosi się i idzie dalej. Zaprzestaje pracy, a tak daleko już doszła. Jej oczy zachodzi zobojętniała mgła, która po tej wyczerpującej czynności wmawia jej że to właśnie w takim stanie dziewczyna czuje się najlepiej. A ona w to wierzy. Jest jej najwygodniej i bardzo trudno potem wydobyć z niej prawdziwe spojrzenie i zmusić do ponownej próby przebicia się przez lód. W takiej sytuacji większość osób pod wodą zostaje w tyle, odwraca się i płynie dalej, w swoich kierunkach. A ona idzie. Idzie prowadzona przez intuicję, w tej czynności spędza najwięcej czasu. Odczuwa pewnego rodzaju satysfakcję czując coraz to większe rany na stopach. To akurat jej nie zniechęca. Przyzwyczaiła się do bólu, chociaż nieprawdą byłoby powiedzieć, że z przyjemnością nabawia się ran. Nie. Akceptuje je i nie jest w stanie przystanąć i dać sobie odpocząć. A to tylko przez jakiś drobiazg. Znów zaczyna iść przez gorszą pogodę, przez czyjeś krzywe spojrzenie, spalone danie czy bolesne wspomnienie, które mózg podsunie jej w najmniej oczekiwanym lub chcianym momencie. Gdy nagle po jej policzku poleci łza, która ją oczyści, a jednocześnie napełni kolejnymi ciężkimi uczuciami, które obkleją serce i umysł i przez które zmuszona będzie wstać znad prawie rozbitego lodu, zostawić za sobą mającą nadzieję osobę i iść dalej. Wstaje, żeby się nie poddać. Żeby nie upaść, żeby się nie przeciążyć i nie móc wstać. Żeby nie umrzeć z bólu i zimna. Idzie, żeby przetrwać.

                   Ból walczył z wściekłością. Walczył o mocniejszą pozycję i zdominowanie rywala. Lecz walka była wyrównana i trwała długo. Dlatego nie wiedziała jak się na zewnątrz zachować, nie wiedziała co i kiedy powiedzieć.
 - Nie martw się - usłyszała znienacka głos tuż przy sobie, momentalnie przypominając sobie o obecności kogoś jeszcze. Nie ruszając opartej o białą chropowatą ścianę głowy, odwróciła wzrok ku wysokiemu brunetowi. Mężczyzna uśmiechnął się do niej pokrzepiająco i pogładził po ramieniu. Jego ciepły dotyk sprawił że przeszedł ją rząd delikatnych ciarek. Wbiła wzrok w żywopłot przed sobą. Jej oddech spowalniał, a mięśnie na twarzy dochodziły do normalnej formy. Zamrugała kilka razy, po czym głęboko westchnęła.
 - Masz rację, nie ma czym - szepnęła, choć miała pewność że ją usłyszał. Ten, opierając obok jej głowy rękę o ścianę spojrzał w dół, dając jej czas do namysłu. Wiedział, że musiała sobie wszystko poukładać. Chciał być wyrozumiały. Emilia spojrzała w stronę wielkiego parasola, niedaleko którego stał wyprostowany Shannon rozmawiający z dwoma mężczyznami i kobietą. Wybuchając śmiechem, odchylił się do tyłu, wciąż mając wielką linijkę przyczepioną od karku do kości ogonowej. Spoglądając jeszcze w kilka innych miejsc, wróciła do Jacka. Czując na sobie jej spojrzenie, uniósł głowę i się do niej uśmiechnął.
 - Coś mi się wydaje że nie będziesz już się tutaj dobrze bawiła. - Włożył zwisającą wolno rękę do kieszeni. - Może byśmy..
 - Em! - syknęła Elizabeth pojawiając się znikąd przy dwójce młodych ludzi. Ta za to nie wydawała się być przejęta gniewem przyjaciółki. Dobrze wiedziała co zaraz miała usłyszeć.
 - Co się stało? - spytała, aby blondynka pospieszyła się z odpowiedzią.
 - "Co się stało"? - jej spokojny ton był jednak ulgą. - Co się przed chwilą stało? Jared poszedł po drinki dla nas a po chwili wraca wściekły. Powiedział że chciał ci oddać telefon ale zrobiłaś mu awanturę. Co ci odbiło?
 - Ja zrobiłam mu awanturę?! Ja? Ja nic nie zrobiłam. Jack był świadkiem. To jest Jack, a to Elizabeth, poznajcie się - odparła szybko, na co Liz tylko rzuciła mu krótkie spojrzenie rodem z klanu walniętych modelek po czym zwróciła wzrok ku przyjaciółce. - Jack widział wszystko, może ci powiedzieć jak to było. To Leto zaczął.
 Liz ze zrezygnowaniem oparła dłonie o biodra i przeniosła ciężar na jedną nogę. W jednej z dłoni trzymała czarny aparat telefoniczny, który z łaską wręczyła brunetce.
 - Po co miałby kłamać? - spytała z wyrazem twarzy przez który Emilii chciało się płakać.
 - Więc wierzysz jemu a nie mnie?
 Na to pytanie Elizabeth okazała zniesmaczenie niezrozumieniem przyjaciółki. Mając ochotę zakończyć temat, bądź po prostu nie usłyszeć odpowiedzi Emilia zanurzyła się w świecie swojego telefonu. Wiadomości i kilka nieodebranych połączeń były nieruszone, profil był przestawiony na wibracje. Zrobiła to samo z telefonem młodszego Leto, nie mogła znieść tych ciągłych dźwięków. Jego zapewne irytowała ta ciągła cisza. Dlatego wyciszył.
                  Elizabeth była zła na przyjaciółkę. Wiedziała że nie mają sprzecznych interesów wobec Jareda, przynajmniej ze strony Emilii, ale musiała sobie przyznać, że była zazdrosna o jakiekolwiek kontakty jej z młodszym ze sławnych braci. Była zazdrosna nawet o ich kłótnie. Oczywiście nie zamierzała jej tego okazać a tym bardziej zakazać kontaktów z Jared'em, wiedziała że nie miała do tego prawa, choć chętnie by to zrobiła. Ale musiała trzymać takie emocje na wodzy. Na przykład znaleźć jej kogoś, a sama zająć się Leto. Dlatego jej wzrok odruchowo wylądował na mężczyźnie stojącym obok. John? Rick? Jakoś tak. Gdy tylko mu się przyjrzała, zauważyła coś, co ją momentalnie odrzuciło. Jego wzrok. Patrzył na nią. Ale nie było to zwykłe spojrzenie, nieśmiałe z racji tego, że dopiero się poznali. Patrzył na nią zbyt pewnie i taksował ją uważnie wzrokiem. Przeszedł ją nieprzyjemny dreszcz gdy tylko ich spojrzenia się spotkały. Uśmiechnął się delikatnie, lecz to już nie dało rady odwrócić tego wręcz strachu który starała się rozłożyć po kościach. Znała tylko jedno rozwiązanie, które wykonała wkładając do tego całą swoją grację. Odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę domu, w którym znajdował się cichy Jared stojący przy oknie i wyglądający na jasne punkciki w gęstym lesie czerni. Dotknęła jego ramienia na co nawet nie drgnął.
 - Musiałam pogadać z Emily - odparła cicho stając obok niego. Powoli zwrócił ku niej głowę i zalał ją swoim spojrzeniem.
 - Wszystko okej? - spytał jakby od niechcenia. Chwilę nic nie robiła, aż w końcu zaprzeczyła głową.
 - Nie wszystko. Była z jakimś dziwnym gościem.. Joseph? Chyba Josh..
 - W sensie Jack. - poprawił ją patrząc na widok miasta nocą.
 - Znasz go?
 - Nasz sąsiad. Jest lekarzem o ile mnie pamięć nie myli. Dlaczego 'dziwny'?
 - Nie wiem. Kobieca intuicja.

Co. Ona. Robi. Czy właśnie popełniała samobójstwo? Po pierwsze właśnie rozmawiała z nim o Em. Dziewczynie o której nie powinna nic mu mówić. A jeszcze wyrażała swoje wątpliwości względem jej potencjalnego faceta? Wiedziała że prawdopodobnie się tym nie przejmie, ale przecież powinna była objąć zupełnie inną taktykę. Powinna go chwalić, powinna kreować w jego umyśle zajętą Emilię, powinna nie robić sobie ostrych zakrętów, powinna była pomyśleć dwa razy, powinna....
 Mrugnęła kilka razy. Boże, co się ze mną dzieje?, pomyślała. Jedyne co powinna, to mieć na uwadze dobro Emilii. Tak, właśnie to powinna zrobić. Tak więc planowała mieć przez cały wieczór brunetkę na oku. Tak jak sobie postanowiła, nie zobaczyła już dziewczyny ani razu. Inna osoba odwróciła jej uwagę, przez co uśmiech nie schodził jej z ust. Sądziła, że młody Leto nie uważał jej w kontekście zdobyczy w jakimkolwiek sensie, ale ku jej niezmiernej uciesze, coś chyba drgnęło w jego głowie. Bądź skarpecie. Tak jak wcześniej nie wykazywał szczególnego zainteresowania, teraz zabrał ją na dach. Było tam kilka osób, ale pomiędzy tymi kilkoma godzinami zatopionymi w rozmowie, zdali sobie sprawę, że wszyscy wyparowali. Elizabeth spojrzała na zegarek zawieszony na delikatnym łańcuszku na swoim nadgarstku. Wskazówki układały się w bardzo późną godzinę. Niedługo miało zacząć świtać, a blondynka wcale nie miała ochoty spać. Po kilkugodzinnej rozmowie mieli sobie jeszcze dużo do powiedzenia, a coraz bardziej podobało jej się to co słyszała, no i, nie oszukujmy się, widziała.
 - Późno już - odparła, wyciągając się. - Czas wracać do domu.
 - Coś ty, impreza na dole jeszcze trwa - uśmiechnął się delikatnie, zerkając na chwilę na dziewczynę. Kąciki jej ust się uniosły, a na jej policzkach dojrzał rumieńce. Pojawiały się za każdym razem gdy na nią patrzył. Uśmiechnął się, tym razem w inny sposób. Ten sposób, który zamienił szczuplutkie nogi Elizabeth w galaretę. Odwróciła się powoli od barierek, skłonna zostać. Gdyby tylko poprosił. Ociągając się ruszyła w stronę drzwi. Z każdym krokiem czekała na jego reakcję, która nie następowała. Z niechęcią dochodziła do drzwi. Zrób coś, powtarzała sobie, zrób coś, idioto!. Stanęła w miejscu, łapiąc klamkę. To były ostatnie sekundy, w których mogliby przypieczętować tą wspólnie spędzoną noc, mógłby sprawić że ten wschodzący dzień będzie lepszy od poprzedniego. Nacisnęła klamkę i usłyszała szum. Odwróciła głowę i nie zdążyła nawet pomyśleć. Szedł do niej, był bardzo blisko. Coraz bliżej. Stanął tuż przed nią, kilka centymetrów przed jej twarzą. Czubki ich butów się zetknęły. Zwlekał tylko dlatego żeby móc stanąć i przypadkiem nie zrobić jej krzywdy. Ale nie czekał dłużej. Delikatnie przyłożył swoje usta do jej. Fala jego perfum oblała ją mocniej, ale nie aż tak mocno jak fala podniecenia i szczęścia. Z trudem sobie przypomniała, aby zamknąć oczy. Jego usta były małe, ale miękkie. Czerpali z tego pocałunku ile się dało, przeciągali go jak najdłużej. Ostrożnie oderwał swoje usta, by od razu położyć je znowu, tym razem pewniej. Jego dłoń znalazła się na jej policzku, druga luźno przytrzymywała ją za ramię. Niezliczona liczba endorfin szalała, wprawiając ją w błogostan. Chłonął jej usta, ale nie posunął się do niczego więcej, żadnej innej pieszczoty. Był delikatny, chyba to najbardziej go wyróżniało. Rozbudził w Liz ochotę na jeszcze więcej, ale za bardzo ją sparaliżował żeby była w stanie zrobić coś z własnej inicjatywy. Smakował jak coś niezidentyfikowanego. Było to słodkie, ale lekkie. Nic co znała, a z miejsca się zakochała.


                     Podniosła wzrok, czując że słońce delikatnie łaskocze ją po czubku głowy. Na niebie pojawiła się prześliczna aura, zwiastująca powrotne królowanie słońca nad chmurami. Leniwy mroźny wiaterek rozsypał jej po plecach włosy koloru słomy, a po całym ciele przeszedł ją potężny dreszcz, który miał swój udział w rozbudzeniu jej znużonych mięśni. Dziewczyna przetarła niebieskie oczy i otuliła się bardziej na krześle. Herbata w kubku zupełnie wystygła, więc odłożyła ją na szklany stoliczek obok. Zsuwając się z wiklinowego krzesła, założyła kapcie i stanęła na tarasowych kremowych kafelkach. Jej serce napełniła kolejna fala szczęścia. Jej stopy poniosły ją kilka małych kroków w przód. Owijając się polarowym materiałem wystawiła twarz do słońca, witając szerokim idyllicznym uśmiechem. Mruknęła do siebie z zadowolenia wcale nie mając ochoty się stamtąd ruszać. Wschodzące słońce otulało blondynkę, powoli ogrzewając jej zmarznięte ciało. Zaczęła delikatnie masować swoje ramiona, zatapiając się znów we wspomnienia sprzed kilku godzin. W tym momencie nie śmiała prosić o nic więcej. Czuła że z biegiem czasu otrzyma wszystko o czym marzy. A była doskonale świadoma, że droga na której obecnie się znajdowała, prowadziła właśnie do tego. Do niego. Może nawet do jego serca.
                    Nie bała się przyznać, że liczyła na wiele. Mimo, że nie planowała już ślubu i imion dzieci, była pewna swoich walorów, tych zewnętrznych, jak i wewnętrznych. Teraz musiała po prostu w siebie wierzyć i może nawet drobnym podstępem wykraść mu jego serce.


                   Pusta. Gdy w głowie Elizabeth pojawił się ten wniosek, dziewczynę przeszył delikatny dreszcz niepokoju. Rozejrzała się upewniając, że jej przyjaciółka nie leży na podłodze między swoimi wymiocinami, ale gdy przeciętnie schludny pokój okazał się być czysty, pustka zaczęła ją jeszcze bardziej razić. Był ranek, a ona sama wyszła z domu Annabelle Wallis, której to dom został poświęcony na zeszłą noc, jako jedna z ostatnich, więc tym bardziej by zauważyła przyjaciółkę. Poszła na łatwiznę i wykręciła numer do Em. Po trzecim sygnale połączenie zostało odrzucone. Liz ze zdziwieniem spojrzała na wyświetlacz i spróbowała jeszcze raz. Tym razem ktoś odebrał słuchawkę, przy czym słychać było głośny szum.
 - Em? - odparła po chwili, słysząc ciche przekleństwo.
 - Jaka Em? - zachrypnięty męski głos czyiś jej przypominał. Ułożyła usta w słowo które chciała wypowiedzieć, ale przez chwilę nic nie chciało przejść jej przez gardło.
 - Kto mówi? - wyjąkała w końcu.
 - O boże - usłyszała stłumiony jęk, jakby ktoś przyłożył sobie do ust materiał. - Kimkolwiek jesteś, skąd masz ten numer?.. Nie, czekaj. - następne słowa były o wiele cichsze-ktoś odsunął telefon od ucha - to nie jest moje.
 - Boże, powiesz mi do chuja pana kim jesteś?
 - Sh-Shannon. - odparł głosem, który błagał o cichszy ton.
 - Shannon?! Gdzie jest Em?!
 - Miej litość... - jęknął. - Nie tak głośno.
 - Nie obchodzi mnie twój jebany kac. Jest z tobą Em?
 - Em? Londyńska Em? Emily Em?
 - Shannon!
 - Nie ma - pisnął. Westchnął i odchrząknął. Kolejne kilka sekund szumu oznaczało że się podnosił do pozycji siedzącej. - Nie ma jej?
 - Twoja umiejętność dedukcji powala. Skoro pytam czy nie ma jej u ciebie, to chyba nie ma jej tu? Nadążasz?
 - Liz. To ty, nie? - spytał niepewnie, ale szybko kontynuował - Nie martw się. Przyjedź tu do studia. Tylko weź taksówkę, bo zestresowane kobiety nie powinny prowadzić. Uwierz.
 Elizabeth westchnęła. Czy skacowany Shannon mógł jej w jakiś sposób pomóc? Znał większość gości, więc mógł być ewentualną deską ratunku. A dlaczego się tak naprawdę martwiła? Bo to nie było w stylu Em. Nigdy nie była pierwsza do imprezowania, a zdecydowanie nie wychodziła jako ostatnia. Czuła, gdzieś w środku czuła że w jej nieobecności jest coś dziwnego. Coś złego.

*

 - Więc? - spytała w progu, ignorując białą pogniecioną koszulkę, która z pewnością liczyła sobie dwadzieścia lat oraz luźne bokserki.
 - Ale o co konkretnie chodzi? - spytał przecierając twarz, gdy dziewczyna bez skrupułów weszła szybkim krokiem do środka.
 Liz wciągnęła szybko powietrze, starając się nie wybuchać.
 - Nie mogę znaleźć Em.
 - Ah, no tak. Wejdź - odparł zamykając za dziewczyną drzwi. Ta ruszyła do salonu, gdzie pod białą ścianą stała narożna niebieska kanapa. Usiadła na jej środku i opadła, opierając głowę o kolana. Czuła obecność zmieszanego Shannon'a, który nie wiedział jak obejść się z dziewczyną w takim stanie. Gdzieś w głębi rozbawiło ją to. Stał, drapiąc się po rozmierzwionych włosach i nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa.
 - Pomożesz mi? - spytała cicho.
 - Tak, tak! - zobligował się, wdzięczny że pierwsza wyszła z inicjatywą odezwania się.
 - Skąd masz jej telefon? Mogę go odzyskać tak poza tym? - Wyciągnęła rękę, ale ten rozejrzał się i wzruszył ramionami.
 - Jest na górze przy łóżku. Zaraz po niego pójdę. A mam go.. bo mi go dała.
 - Co?
 - Po prostu. Dała mi go, bo nie miała kieszeni. A potem widziałem jak wychodziła z tym naszym sąsiadem. Nie wiem nawet jak się nazywa.
 - Co się dzieje?
 Temperatura w głowie Liz podskoczyła, że aż dostała lekkich zawrotów. Ten głos. Pierwsze co pomyślała, to że jej fryzura przypominała teraz naelektryzowaną słomę, a wczorajszy makijaż nie prezentował się specjalnie dobrze. Mimo to zwróciła swoje oczy do źródła dźwięku. Był ubrany w to samo, gdy się rozstawali, jego włosy już trochę opadły, ale oczy wciąż pozostawały tak samo hipnotyzujące. - Co tu robisz?
 Liz musiała się zmusić, aby skupić się na czym innym niż na jego oczach. Chwilę zajęło jej przetworzenie pytania i skonstruowanie odpowiedzi.
 - Nic.
 - Nic? Trochę się trzęsiesz. - wskazał z delikatnym rozbawieniem na jej dłonie. Spojrzała na nie, po czym schowała je między udami.
 - Em nie wróciła do domu.
 - I co?
 - Nigdy tak nie robi. Martwię się.
 - A może po prostu zabalowała? - odparł Shannon.
 Blondynka pokręciła głową.
 - Trzeba było jej nie zostawiać. A co jeśli coś się stało? Kim jest ten wasz sąsiad w ogóle?
 - Jack? - upewnił się Jared. Shannon opisał mu mężczyznę, po czym dowiedzieli się od Jareda, że ten mieszka w domu po lewej stronie. Młodszy Leto odwrócił się bez słowa i wyszedł z domu. Nie było go kilku minut, w których czasie Shannon próbował rozweselić Liz, bądź po prostu odciągnąć jej myśli od zaginionej. Nie udało mu się ani jedno, ani drugie.
 - Nikogo nie ma -  Jared niespokojnym ruchem zamknął drzwi. - A przynajmniej nikt mi nie otworzył.
 Był opanowany, jego chód był spokojny i dumny jak zwykle, ale Liz zauważyła coś w jego twarzy. Skóra była bardziej napięta, a oczy ciemniejsze i bardziej wrogie. W jej aktualnym przewrażliwionym na wszystko stanie było to jak wbicie sztyletu w brzuch, po czym dla zabawy posypanie solą. Dobro Em było dla niej ważne, ale przez chwilę poczuła dziwne ukłucie, które jej dobrej stronie się nie spodobało. Czarna nić zazdrości wszczepiła się w jej serce i nieznacznie objęła władzę nad cząsteczką tego organu.

                   Puściła się biegiem na górę, by sprawdzić czy Emilia przypadkiem nie wróciła w tym czasie do domu. Shannon przeszukiwał parter, a Jared wyszedł do ogrodu. Pokonał kilka schodków dzielących go od trawy i postawił na jej miękkiej powierzchni stopę. Odetchnął głęboko i szedł coraz to głębiej w ogród kontemplując jego piękno. Nagle jego uwagę przykuło czarne zawiniątko leżące pod drzewem, zupełnie się nie ruszające. Podszedł bliżej i wtedy dostrzegł bosą stopę, obok której leżał w bezładzie czarny but na małym obcasie. Uniósł z zaskoczenia brwi i podszedł bliżej uważając, aby być jak najciszej, po czym schylił się, aby się przyjrzeć leżącej dziewczynie. Jej proste brązowe włosy rozsypane na trawie odbijały światło słoneczne w złotej barwie, a jej twarz - stykająca się ze skulonymi kolanami - wyrażała spokój i nieme zadowolenie. Oddychała miarowo, a jej klatka piersiowa delikatnie unosiła się z każdym wdechem. Wyprostował się słysząc za sobą czyjeś powolne kroki. Rozpoznał cichy śmiech brata.
 - O boże - szepnął, zrównując się z Jared'em. - Wypadałoby powiedzieć Liz, nie sądzisz?
 Młodszy mężczyzna nie zareagował, przypatrując się dziewczynie. Obserwował również gdy jego brat zbliżył się do Emilii i najdelikatniej jak potrafił, wziął ją na ręce. Ruszył do domu, słysząc jak młodszy brat idzie za nim powolnym krokiem. Ale nie szedł za nim do końca. Przy schodach obrał drogę do wyjścia, gdzie przekroczył drzwi frontowe i po minucie odjechał spod bramy.


 - Nie chcę, żebyś się z nim spotykała! - rzuciła z wyrzutem, patrząc jak w Emilii rośnie wściekłość. - Zabiera cię z imprezy, obcy facet, a ty z nim idziesz!
 - Pozwolisz, że będę decydowała za siebie, dobrze? - syknęła.
 - Nie, najwyraźniej nie mogę! Jesteś nieodpowiedzialna i lekkomyślna. Nie myślisz co robisz. Nie mów, że jesteś nieświadoma tego, co się w takich sytuacjach potrafi stać. Schematyczna sytuacja! Wykazałaś się wyjątkową głupotą.

Unosi głowę. Ciężko i niechętnie wstaje.

 - To w takim razie jestem głupią idiotką. - odparła, błagając się w myślach, aby furia która ją ogarniała od środka, właśnie tam pozostała. - Głupim i bezmyślnym oszołomem.
 - Zawiodłam się na tobie. Naprawdę się zawiodłam.

Nie patrząc w dół, zaczyna iść, czując jak lód pod nią przydział kolejną, grubą warstwę.


____________________


Po ponownym przeczytaniu dochodzę do wniosku, że nic się w tym odcinku nie stało. Zupełnie nic. Takie tam.. ścieki. Możecie bić.

Tak sobie chciałam powiedzieć, że nie sprawia mi jakiejś niesamowitej przyjemności informowanie osób, które tego nie czytają. Nie śmieję się przy tym jak dzieci w reklamie Śmiej Żelków, więc tak sobie ogłaszam, że będę przestawała powiadamiać osoby, które nie skomentowały 2-3 odcinków wstecz. Jeszcze się nie zdecydowałam. Bo jeśli ktoś czyta a nie komentuje (a sądzę że na świecie nie ma ich za dużo) to spoko, może raz dać mi znać że tak jest, jestem naprawdę szczęśliwa jak komuś to się ogólnie podoba, ale jeśli ktoś nie wie o czym generalnie piszę itp., to niech wie że nie bawi mnie zaśmiecanie mu bloga dla beki. Więc tak. Takie se ogłoszenie duszpasterskie.
 Zmieniam ten wygląd bloga i zmieniam... Nie wiem czy kiedyś przestanę, bo notorycznie jestem niezadowolona z rezultatu. No dobra, nie chcę żeby mój komentarz był dłuższy od notki.



Pozdrawiam Was serdecznie! :*


PS. Jak Wam w nowym roku szkolnym? ;)